::dr John Hislop
Nasze pierwsze spotkanie ze Śri Sathya Sai Babą
Moja żona i ja po raz pierwszy usłyszeliśmy o Babie w 1968 r. dzięki opowiadaniu przyjaciela, którego znajoma właśnie wróciła z Indii. Przywiozła ze sobą trochę świętego popiołu (wibhuti), wspaniały pierścień podarowany jej dzięki cudownej naturze Baby oraz wiele fascynujących opowieści. Jedna z nich stała się przysłowiową iskrą. Pani ta stwierdziła bowiem, że podczas przebywania z Babą czuła zachodzącą w niej zmianę charakteru, która utrzymała się nawet po powrocie do domu. Ta sprawa mocno mnie poruszyła. Czy mógł istnieć człowiek żyjący współcześnie, którego istota byłaby tak subtelna, tak potężna, tak niezbadana, tak boska, że mógł odmienić ludzkie serce?
Jeżeli tak było istotnie i człowiek taki żyłby w dzisiejszym świecie, wtedy nie byłoby w moim życiu nic potężniejszego niż pragnienie odszukania go. Modliłem się, aby dzięki swojej łasce i dobroci przeniknął moje oschłe serce, napełniając je ponownie energią życia.
Moja żona i ja usłyszeliśmy o Babie w poniedziałek i jeszcze w tym samym tygodniu znaleźliśmy się na pokładzie samolotu lecącego do Indii.
Nie powinienem stwarzać pozorów, że moja wiara była w stanie dotrzymać kroku gorącemu pragnieniu serca, jednak moje intelektualne obawy, które znacznie wzrosły podczas podróży, nie były w stanie przetrzymać już pierwszego spotkania z Babą. Bowiem w Jego obecności wątpliwości są jak bardzo płytka woda wystawiona na działanie palącego słońca - znikają prawie natychmiast.
W zachodniej tradycji nie ma nic takiego, co mogłoby przygotować człowieka na pierwsze spotkanie z Babą. Przychodzi On do małego pokoju zajmowanego przez grupę obcokrajowców, (grupę, w której się znajduję), siada z nami na podłodze i prosi, abyśmy przedstawili Mu swoje problemy natury duchowej. Przed oczyma mamy człowieka o brązowej skórze, lekkiej budowie ciała, z masą otaczających twarz ciemnobrązowych włosów, które w wielu miejscach lśnią złotymi przejaśnieniami. Oczywiście, nasza uwaga napięta jest do granic możliwości, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że przebywamy w obecności nadzwyczajnej istoty, o której słyszeliśmy tyle niewiarygodnych opowieści. Wszystkie zmysły są pobudzone. Nasze umysły i inteligencja są w stanie gotowości. Zauważamy, że posiada On subtelną cechę szybko oddającą zmiany nastroju i myślenia. Ma słodki i pełen miłości uśmiech - jak uśmiech niewinnego, uczuciowego dziecka. Jego oczy są ciemnobrązowe, miękkie i rozbrajające, błyszczą inteligencją i humorem. Jego głos jest słodki i przepełniony czułością jak głos matki; czasami wesoły z nutką śmiechu i humoru jak głos przyjaciela i towarzysza, a kiedy indziej surowy i poważny jak głos ojca. Ruchy Jego ciała, kiedy siada, wstaje czy chodzi, są pełne wdzięku, płynne i wyjątkowo lekkie. Jego ręce są pełne cudownej ekspresji.
W powietrzu unosi się delikatny zapach perfum, które moja żona określiła jako jaśmin. Wiem jednak od wielbicieli, będących stale koło Baby i śpiących z Nim w jednym pokoju, że Baba nie używa żadnych perfum. Jednak gdziekolwiek idzie, zawsze towarzyszy Mu zapach unoszących się w powietrzu perfum.
|
Trzeba być wyjątkowo negatywnie nastawionym, aby nie ulec oczarowaniu i nie zachwycić się Babą od pierwszego spotkania. Kiedy jednak siedzimy przy Nim blisko, szybko zdajemy sobie sprawę, że jest On kimś więcej niż czarującym i eleganckim Hindusem. Nasza percepcja pogłębia się, przekracza zmysły i stajemy się świadomi subtelnego, ale jednocześnie skończonego piękna, które napełniło pokój. Nasze krytyczne, wciąż pytające umysły zapominają o swojej niespokojnej działalności i doświadczamy wzbierającego w nas szczęścia. Znikają wszelkie troski. Ze świadomości znika pamięć o całym świecie zewnętrznym i jego problemach. Realny jest tylko nasz obecny stan błogiej szczęśliwości. Chociaż Baba mówi, jesteśmy otoczeni ciszą. W takim spokoju świadomość człowieka pogłębia się bez żadnego wysiłku. Teraz jednak poczułem coś w rodzaju delikatnego podmuchu wiatru, jakiś ruch w moim sercu, odczucie życia i czegoś dotąd mi nieznanego. W chwilę później zdałem sobie sprawę, że moje oschłe serce zaczęło przepełniać się miłością, a jednocześnie stało się dla mnie jasne, że źródłem tej miłości jest Baba - nie, więcej!, że słodycz samego Baby jest tam, wraz z życiem, w głębi mojego serca.
Jakim sposobem mógł Śri Sathya Sai Baba, obcy mi człowiek, którego nigdy przedtem nie widziałem, znaleźć drogę do serca dojrzałego człowieka, wniknąć w nie i spowodować zmianę od wewnątrz, proces, od którego nie ma już odwrotu? Bez wątpienia jedynym "obcym", który może tego dokonać, jest Bóg.
To szczęście, które napełnia człowieka w obecności Baby, staje się jeszcze bardziej intensywne, gdy mówi On na tematy duchowe i odpowiada na pytania. Głębia i mądrość Jego słów niosą ze sobą tak potężną prawdę, że wydaje się nam, iż nasza świadomość nie będzie w stanie znieść tej intensywnej radości, która wypełnia serce i umysł. O ile zmysły odbierają Swamiego jako człowieka, to subtelniejsze poziomy percepcji nie są usatysfakcjonowane tym wyjaśnieniem. Głębsza świadomość tylko wyostrza pytanie: Kim jest Sai Baba? Czy kiedykolwiek będzie możliwe zgłębienie tej tajemnicy i poznanie prawdy?
Od szesnastego roku życia
Baba mówi, że każdy z nas jest wyjątkowy. Aby osiągnąć poziom wiecznie nowego szczęścia, musimy starać się urzeczywistnić tę naszą wyjątkowość. Oznacza to, że każdy musi zacząć z punktu, w którym się znajduje, a historia indywidualnych poszukiwań pozostanie inna do momentu, gdy nasza wyjątkowość rozpłynie się w Najwyższym i Niepodzielnym Boskim Absolucie.
Moje poszukiwania zaczęły się, kiedy miałem szesnaście lat. Grałem jedną z ról w przedstawieniu, które zorganizował nasz kościół episkopalny. W trakcie sztuki pewna myśl uderzyła mnie jak grom. Pomyślałem: "Żaden z tych duchownych nie wie, o czym mówi. Musi istnieć gdzieś na świecie ktoś, kto zna prawdę i jest w stanie mówić w oparciu o nią.". Od tego momentu wiedziałem, jaki kierunek obierze moje życie i kiedy tylko słyszałem o człowieku, o którym mówiono, iż poznał prawdę, rzucałem wszystko, aby go odszukać. Moim świętym rodzicom spędzało to sen z powiek, ponieważ niezależnie od tego, jak dobrą miałem pracę, rezygnowałem z niej, by wyruszyć na poszukiwania. Ostateczna prawda i stwierdzenie, że tę prawdę mam znaleźć sam w swoim wnętrzu, była z pewnością koncepcją zupełnie mi nieznaną i bardzo odległą od punktu, z którego rozpocząłem poszukiwania.
Pierwszy drogowskaz pojawił się na mojej drodze na Tahiti, gdzie wybrałem się jako osiemnastoletni młodzieniec na rok, szukając przygody. Poznany tam wielebny Arthur de Vere Anderson opowiedział mi o teozofii i natychmiast po powrocie do domu dołączyłem do Towarzystwa Teozoficznego w Los Angeles. W tym czasie byłem głęboko przekonany, iż jedyną rzeczą o prawdziwej wartości na tym świecie była służba ludzkości. Powiedziałem to przewodniczącemu Towarzystwa, który wkrótce powiadomił mnie, że otwiera się przede mną możliwość podjęcia takiej pracy. Mógłbym jechać do Ojai w Kalifornii, aby pomóc Fritzowi Kuntzowi, sekretarzowi Zakonu Gwiazdy Wschodu, który właśnie przybył z Indii. Zakon był organizacją utworzoną przez dr Annie Besant mającą pomóc w rozwoju kariery Dżiddu Krisznamurtiego jako Nauczyciela Świata. Praca, jaką przydzielono mi w dolinie Ojai, polegała na obsługiwaniu pomp, które pobierały wodę z rzeki i dostarczały ją do pomarańczowych sadów i budynków, które składały się na posiadłość Arya Vihara - siedzibę dr Besant i Dżiddu Krisznamurtiego w Kalifornii. Po kilku miesiącach powiedzieli mi oni, że mogę zamieszkać w Arya Vihara, co rzeczywiście uczyniłem, przebywając tam z nimi, kiedy tylko odwiedzali dolinę, w 1925 i 1926 roku. Dr Besant zaproponowała mi, abym pozostał na stałe i zarządzał ranczami i ziemią, ale postanowiłem, że lepiej będzie, jeśli skończę szkołę, więc wróciłem do college'u. W następnych latach często opuszczałem szkołę czy pracę, aby jeździć na obozy Krisznamurtiego w Europie lub w Ameryce. Moją żonę Wiktorię poznałem właśnie podczas takiego wyjazdu. W tym czasie Dżiddu Krisznamurti i dr Besant byli olbrzymami, którzy przysłaniali mi horyzont i wydawało mi się, że oni i tylko oni znaleźli prawdę. Czuję dozgonną wdzięczność zarówno dla dr Besant, jak i dla Krisznadżiego za ich wielką dobroć i cierpliwość dla niezdyscyplinowanego młodzieńca. Mimo to mądrość nie zaświtała we mnie jako w uczniu Krisznamurtiego.
Następnym drogowskazem dla mojego umysłu okazała się joga, w którą moja żona i ja zagłębiliśmy się w poszukiwaniu prawdy. Spotkaliśmy Swamiego Joganandę i co tydzień jeździliśmy do Hollywood, aby słuchać jego wykładów i rozmawiać z nim. Kiedy braliśmy lekcje jogi, zawsze trafialiśmy na nauczycieli o dobrej reputacji, takich jak np. Swami Wisznudewananda i Ijengar (w Europie) czy dr Roman Ostoja - "rosyjski biały jogin", który, zakopany kiedyś pod boiskiem sportowym w Inglewood w Kalifornii, po dwóch tygodniach wyszedł żywy i cały dzięki mocom jogicznym. Jednak w jodze nie odnaleźliśmy swojej drogi. Oczywiście, przez cały ten czas studiowaliśmy literaturę duchową różnych ścieżek poznania z całego świata, wiedzieliśmy jednak, że książki - niezależnie od tego, jak wzniosłe było ich źródło i zawartość - nie mogły stanowić ostateczności, gdyż niezbędne było bezpośrednie poznanie płynące z głębi własnego doświadczenia.
|
Kolejne nasze doświadczenie duchowe rozpoczęło się wraz z przyjazdem do Ameryki Maharisziego Mahesz Jogi. Spotkaliśmy go, kiedy dawał swój pierwszy wykład w Friar's Club w Hollywood. Przyjechał właśnie z Hawajów, które były pierwszym etapem jego podróży po opuszczeniu Indii i Birmy. Moja żona i ja polubiliśmy go od razu. Był człowiekiem szczerym, o silnej osobowości i wspaniałej przeszłości jako ulubiony uczeń Śri Swamiego Brahmanandy Saraśwati, śankaraczarji* z Jotirmayapitham w Himalajach. Swami Brahmananda Saraśwati był siddhą (tj. posiadał moce jogiczne) oraz mistrzem dyscypliny śri widja. Był także sławny z powodu łączenia ścieżek bhakti i adwajty. Mahesz Jogi był adeptem formy medytacji, której celem było wzniesienie świadomości jednostki do źródła myśli, którym miało być uniwersalne źródło wszelkiego przejawienia, czyli niepodzielny Bóg. Prawdą jest, że pokój osoby pogrążonej w głębokiej medytacji udziela się osobom przebywającym w bezpośredniej bliskości medytującego, więc celem Mahesz Jogi było stworzenie warunków do narodzin prawdziwego pokoju światowego dzięki równoczesnej, głębokiej medytacji milionów ludzi na całym świecie. Ten pomysł bardzo mi się spodobał i wkrótce zostałem pierwszym przewodniczącym amerykańskiej organizacji Mahesz Jogi, a także pierwszą osobą w Ameryce, poza Mahariszim, która wprowadzała innych w tajniki tej medytacji. Było oczywiste, że jeśli medytacja ma być ogólnoświatowa, nauczyciele medytacji powinni pracować na skalę międzynarodową. Właśnie dlatego Mahesz Jogi nakreślił plany założenia akademii dla nauczycieli medytacji, wysoko w Himalajach, niedaleko Tybetu, w dolinie Uttar Kashi czyli w dolinie świętych. Podjąłem się znalezienia odpowiedniego miejsca i zbudowania akademii. W roku 1958 miałem już za sobą doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Po dziesięciu latach nauczania w college'u zrezygnowałem z kariery akademickiej i zająłem się biznesem. Byłem wiceprezesem wielkiej korporacji, zarabiającym niesłychaną wprost ilość pieniędzy, ale stara tendencja do porzucania rzeczy materialnych dla duchowych była tak samo silna jak dawniej, więc zrezygnowałem z pracy i pojechałem do Indii.
Idealne miejsce na akademię w Uttar Kashi znalazłem dzięki splotowi przedziwnych wypadków. Podczas podróży do Doliny świętych zapytałem siedzącego obok mnie urzędnika o cel jego wizyty w Uttar Kashi. Odpowiedział, że prowadzi śledztwo w sprawie człowieka o nazwisku Hislop, który jest podejrzany o to, że jest agentem CIA. Udało mi się go przekonać, że nie byłem żadnym agentem i, żeby uczcić nasze pojednanie, urzędnik zaproponował krótki postój na odpoczynek i herbatę w jednej z położonych wysoko w górach wiosek. Wiedziałem, co mnie czeka, ale bałem się odmówić, więc wkrótce potem poczułem konsekwencje zjedzenia brudnego pożywienia. Zanim dotarliśmy do Uttar Kashi, byłem już śmiertelnie chory i zupełnie niezdolny do opuszczenia małego aszramu, gdzie Mahariszi zaplanował wcześniej mój pobyt. Nie było jednak czasu do stracenia, więc trzeciego dnia wynająłem przewodnika i zmusiłem się do wspinaczki na pobliską górę, aby poszukać tam miejsca na akademię. Po chwili dotarliśmy do opuszczonego tarasu, a ja byłem już tak chory, że nie mogłem zmusić się do zrobienia ani kroku więcej, osunąłem się więc na ziemię. Leżałem tak zaledwie chwilę, kiedy stała się bardzo dziwna rzecz. Poczułem, że zaczął napełniać mnie subtelny prąd o wielkiej sile, płynący jak gdyby z ziemi - i już po pięciu minutach mogłem pewnie stanąć na nogach; nie tylko czułem się lepiej, ale wręcz tak zdrowym i silnym, jakbym wcale nie chorował. Pomyślałem: "Ten taras musi być świętym miejscem. Znalazłem już odpowiedni teren dla przyszłej akademii!". Natychmiast zatelegrafowałem do Maharisziego, który wtedy przebywał w Europie - była tam także moja żona. Ona, Mahariszi, jeszcze jedna pani oraz jeden z uczniów, który posiadał Rolls Royce'a, objechali właśnie całe Niemcy pomagając Maharisziemu, kiedy prowadził serię wykładów o medytacji, inicjował nowych uczniów i przedstawiał ludziom swą wizję światowego pokoju. Po dokonaniu niezbędnych pomiarów miejsca w Uttar Kashi, udałem się do Lucknow, aby spotkać się z premierem i prosić go o pozwolenie na budowę, ponieważ ziemia ta była własnością rządu stanowego. Pan premier powiedział, że chętnie mi pomoże, ponieważ po odejściu na emeryturę sam planował osiąść w Uttar Kashi i zakończyć życie jako jogin. Poprosił mnie, abym przyjechał jeszcze raz za miesiąc, a wszystko będzie gotowe. Aby nie stracić tego miesiąca, pojechałem do Birmy i odszukałem buddyjską pagodę Thraj Sithu U Ba Khina - o której wspominał Mahariszi - ponieważ pragnąłem nauczyć się medytacji wipassana, która dostarczyła mi wielu głębokich doświadczeń, a do której jeszcze powrócę.
|
Kiedy po miesiącu udałem się znowu do premiera stanu Uttar Pradesh, czekały mnie złe nowiny. Komunistyczna frakcja w rządzie oskarżyła premiera o pomoc Hislopowi, agentowi CIA udającemu adepta jogi, a w rzeczywistości pragnącemu znaleźć dobrą bazę nasłuchową przy granicy Tybetu. Komunistom prawie udało się spowodować upadek gabinetu, więc w takich okolicznościach pan premier nie mógł oddać mi ziemi. Byłem raczej zaskoczony etykietką agenta CIA, która przylgnęła do mnie jak tylko przyjechałem do Rishikeshu, aby zorganizować swoją podróż do Uttar Kashi. Teraz, po latach, wydaje mi się, że została mi ona nadana przez ówczesnego prezydenta Indii. Po przylocie do Delhi zadzwoniłem do niego i zostałem zaproszony na rozmowę, podczas której przedstawiłem mu plany Maharisziego dotyczące świata, a szczególnie akademii w Himalajach. Rozmowa była bardzo miła, jednak prezydent musiał mieć pewne wątpliwości, skoro, jak sądzę, wydał polecenie przeprowadzenia śledztwa w mojej sprawie.
Natychmiast wyruszyłem do Londynu, aby poinformować Maharisziego o zaistniałych problemach. Powiedział, że sam uda się do Indii i spróbuje dostać ziemię w Uttar Kashi. Nie udało mu się to jednak. Ale żeby go ugłaskać, rząd podarował mu działkę - na której stoi dziś Akademia - na drugim brzegu Gangesu, na wprost aszramu Śiwanandy w Rishikeshu, tam gdzie Ganges wypływa z Himalajów rozpoczynając swą długą i krętą wędrówkę nizinami Indii ku morzu.
W czasie podróży do Uttar Kashi i z powrotem, spędzałem zwykle dzień czy dwa ze Swamim Śiwanandą w jego aszramie w Rishikeshu. Śiwananda był słynnym joginem o światowej sławie. Obecny mistrz jogi w Kanadzie i na Bahamach, Swami Wisznudewananda, był uczniem Śiwanandy. Swami Śiwananda był joginem posiadającym moce siddhi. Na przykład miał zwyczaj stukać palcami w listy wysyłane z aszramu. Adresat listu, nawet w Ameryce, dotykając go, czuł pieczenie w palcach, co miało mu przypomnieć, że związek z Śiwanandą jest niezwykły. Odkryłem, że jeśli położyło się list na ziemi i na chwilę zasypało się go piaskiem, to "coś", co powodowało palące uczucie, znikało.
Po powrocie do Los Angeles moi przyjaciele i ja nadal zajmowaliśmy się rozbudową organizacji Mahesz Jogi. Bardzo aktywny w tej pracy był Charles Lutes, który jest obecnym jej przewodniczącym. Dla zorganizowania Pierwszego Ogólnokrajowego Zjazdu wynajęliśmy główny hotel wyspy Catalina, leżącej tuż przy wybrzeżu Kalifornii. Wydarzenie, które miało tam miejsce, zakończyło moją pracę w organizacji Mahesz Jogi. Robiłem coraz lepsze postępy w medytacji (teraz znana jest pod nazwą medytacji transcendentalnej), a wszystkim osobom, które w nią inicjowałem, mówiłem, że wiedzie ona ku wypełnieniu celu życia, wyzwoleniu, samorealizacji, jedności z Bogiem. Przez dwa tygodnie pobytu w hotelu byłem wolny od obowiązków, ponieważ zjazd prowadził Mahariszi oraz Charles Lutes. Postanowiłem więc zostać w pokoju i medytować bez przerwy od trzeciej rano do momentu, kiedy w nocy zmorzy mnie sen - tak aby bezpośrednio poznać to, o czym mówiłem ludziom, których inicjowałem. Po kilku dniach nieustannej medytacji od trzeciej rano do późnej nocy, zaczęły przelewać się przeze mnie fale szczęścia. Były tak intensywne, że z trudem mogłem je znieść. Jednocześnie jednak zaświtała we mnie druzgocąca świadomość, że odczucia te odbierane są wyłącznie przez system nerwowy ciała. Nie było to boskie, absolutne szczęście, które starożytni opisują jako "pokój przekraczający wszelkie wyobrażenia". Zdałem sobie również sprawę, że w swojej pracy byłem typowym przykładem "ślepego przywódcy", szczególnie wtedy, gdy inicjowałem ludzi w medytację. Natychmiast udałem się do pokoju Maharisziego, złożyłem rezygnację i opuściłem wyspę, by wrócić na kontynent.
Następnym naszym posunięciem, mojej żony i moim, był powrót do Birmy, w celu zagłębienia się w buddyjską medytację wipassana. Wipassana stała się doświadczeniem, któremu mój krytyczny umysł nie mógł zaprzeczyć. Postaram się krótko opisać, na czym ona polegała, ponieważ może to zainteresować Czytelników. W tym okresie byłem pod silnym wpływem buddyzmu. Mówi się, że wipassana jest dyscypliną, którą podjął Budda siedząc pod drzewem bodhi, pod którym osiągnął wyzwolenie - a której teraz nauczał wyłącznie Thraj Sithu U Ba Khin. On z kolei nauczył się jej od pewnego mistrza medytacji, głęboko w dżunglach Birmy. Z wielu sposobów i dróg wiodących do "zniszczenia umysłu", ta wersja wipassany jest podobno najtrudniejsza, ale także najskuteczniejsza. Kiedy słynny birmański mnich, "wyzwolony, lecz nadal w ciele", Waj Bu Sajadaw napotkał w medytacji przeszkodę, której nie mógł sam pokonać, zwrócił się do U Ba Khina o instrukcje dotyczące tradycyjnej drogi Buddy, a po ich otrzymaniu pokonał wszelkie przeszkody i osiągnął oświecenie. Sam U Ba Khin złożył przysięgę osiągnięcia stanu Buddy w bardzo odległym czasie, celowo powstrzymując się od ścieżki pełnej samorealizacji. Wszystko to usłyszeliśmy z ust U Ba Khina podczas naszych wizyt w ciągu wielu lat, kiedy odwiedzaliśmy Birmę. Miałem także okazję spotkać się i rozmawiać osobiście z Waj Bu Sajadaw, który wywarł na mnie głębokie wrażenie. Medytacja wipassana, która zmierza bezpośrednio ku wyzwoleniu, należy do tradycji therawada, czyli buddyzmu południowego.
|
Medytacja mahajana w tradycji buddyzmu północnego różniła się od therawady. Po raz pierwszy dowiedziałem się o tym od Dalaj Lamy, kiedy odwiedziłem jego dom w Upper Dharmasala, a potem od Trungpa Rinpocze, kiedy przebywał w Szkocji. Teraz jest on bardzo sławny; wtedy jego przyjaciele w Anglii zakupili właśnie duży dom i posiadłość w Szkocji, aby założyć "tybetański klasztor" Trungpa Rinpocze w Europie. Był on, według tybetańskiej tradycji, szesnastą inkarnacją opata grupy sześciu klasztorów tybetańskich, uciekł przed inwazją chińską; znaleziony przez pewną Angielkę został zabrany do Anglii i zapisany na uniwersytet w Oksfordzie. Kiedy pytałem go o poprzednie wcielenia, opowiedział mi o ostatnim. Kiedy umarł, starsi mnisi wyruszyli do przełożonego w ich tradycji zakonnej - w Tybecie jest kilka takich tradycji - z wiadomością, że ich opat nie żyje. Przełożony zakonu wszedł wtedy w głęboką medytację, a potem oznajmił to, co widział. Ujrzał nowonarodzone dziecko, jego rodziców, ich wioskę, sąsiadów oraz psa pilnującego obejścia. Nie mógł jednak dojrzeć geograficznego miejsca położenia wioski. Wieść rozesłano po całym Tybecie. Po jakimś czasie przyszła odpowiedź, że opis został zidentyfikowany i podano lokalizację wioski. Następnie odbyła się wizyta. Odwiedzająca grupa składała się z mnichów blisko związanych ze zmarłym opatem, a także mnichów zupełnie mu nieznanych. Mieli oni ze sobą różne przedmioty, z których niektóre były własnością opata, a niektóre nie. Cała grupa rozsiadła się przed dzieckiem, rozkładając na ziemi przyniesione przez siebie przedmioty. Test polegał na tym, że dziecko miało od razu wskazać na mnichów, których znało przed śmiercią, oraz na przedmioty, które do niego należały. Dziecko natychmiast przeszło test, potwierdzając swoją tożsamość. Mnisi zwrócili się wtedy do rodziców z prośbą o oddanie im opata, aby mogli wychować go i właściwie przygotować do wysokiego stanowiska. Zapytałem Rinpocze, czy kiedy dorastał, pamiętał przeszłość. Powiedział, że tak, nawet często, ale nauczyciele mówili mu, że to tylko jego sny i powinien o nich zapomnieć, zamiast tego zaś skupić się na nauce. Przebywaliśmy z Rinpocze przez miesiąc w jego domu w Szkocji, nauczyliśmy go prowadzić samochód, poznaliśmy się bliżej, a kilka lat potem spotkaliśmy się z nim ponownie w Kalifornii.
W ten sposób, kiedy po raz pierwszy pojechałem do U Ba Khina, miałem pewne wyobrażenie o ścieżce buddyjskiej, jednak zupełnie nie wiedziałem, czego mogę doświadczyć w medytacji wipassana. W istocie ważnym aspektem tej medytacji jest nieposiadanie żadnej uprzednio zdobytej wiedzy, ponieważ to, czego doświadczamy, nie powinno być wyobrażeniem umysłu, który jako bardzo potężny może narzucać swoje projekcje. Doświadczenie powinno być niespodziewane, nowe i całkowicie zaskakujące. W ten sposób mistrz medytacji jest w stanie ocenić, czy uczeń robi autentyczne postępy.
Pod pagodą, dla zapewnienia ciemności i absolutnej ciszy, znajdowało się kilkanaście jaskiń medytacyjnych. Każdy z uczniów przebywał w jaskini sam. Praca zaczynała się o piątej rano i, z godzinną przerwą na lunch, trwała do dziewiątej wieczór. Pierwszym zadaniem było skoncentrowanie uwagi na punkcie pomiędzy nosem, a górną wargą i utrzymanie świadomości oddechu, kiedy wchodził on i wychodził przez nozdrza. Kiedy umysł rozproszył się i zajął się jakimiś myślami, należało po prostu zauważyć to i sprowadzić go spokojnie z powrotem. Moja żona robiła postępy szybciej niż ja i zajęło mi tydzień, zanim mój umysł bez rozpraszania się osadził się spokojnie w punkcie łączącym nos i górną wargę. Po kilku dniach pracy umysł staje się świadomy punktu pomiędzy nosem a wargą i czuje, że jest on albo bardzo zimny, albo bardzo gorący. Postępy są wtedy szybsze, ponieważ umysł może trzymać się tego odczucia.
Kiedy U Ba Khin zobaczył, że mój umysł uspokoił się, wezwał mnie do pagody, pod kopułę centralnej iglicy. Podobno tam jest się osłoniętym od subtelnych wpływów zewnętrznych sił i napięć. Poprosił, abym skoncentrował swój umysł, tak jak robię to w swojej praktyce. Potem powiedział: "Przenieś swój umysł na czubek głowy". Natychmiast poczułem intensywne mrowienie w tym miejscu i bezwiednie podniosłem rękę, aby dotknąć czubka głowy. U Ba Khin rzekł: "Nie tak, nie rób tego więcej. Spróbujemy jeszcze raz.". Potem kazał mi przenieść uwagę w dół twarzy. Razem z nią zeszło też to uczucie, wtedy akurat palące, którego trzymał się mój umysł. Następnie mistrz powiedział mi, abym wracał do jaskini i pracował nad tym do czasu, kiedy będę mógł umiejscowić to odczucie w dowolnym punkcie ciała.
|
Odczucie to nazywa się anajsa i jest podobno bezpośrednim odczuciem powstawania i dezintegracji najsubtelniejszych cząsteczek, które tworzą fizyczną masę ciała. Jest to bezpośrednie odczucie dowodzące nietrwałości ciała i tego, że nie jest ono naszą prawdziwą naturą. Dezintegracja każdej cząsteczki zachodzi na poziomie atomów i stąd uczucie palącego gorąca. Niektórzy uczniowie, których ciała pełne są nieczystości, nie są w stanie znieść bólu tego pieczenia i zmuszeni są wyjechać. Po wielu dniach takiej praktyki wszystkie nieczystości ulegają wypaleniu i człowiek może dowolnie przemieszczać anajsę w swoim ciele. Umiejętność swobodnego przemieszczania anajsy zachowałem do dziś.
Kiedy mistrz medytacji zauważył, że posiadłem tę umiejętność, podjął następne kroki. Poprosił, abym koncentrował się na klatce piersiowej. Po dwóch czy trzech dniach takiej praktyki anajsa, którą na początku czułem na obszarze całej klatki piersiowej, zwęziła się do takiego stopnia, że w całym ciele nie odczuwałem nic poza małym punktem w centrum klatki piersiowej, który wydawał się nie większy niż główka szpilki. Mistrz to zauważył i zostałem ponownie wezwany do pagody. Powiedział mi, abym skoncentrował się, aż poczuję ten mały punkcik anajsy. Wtedy U Ba Khin rzekł: "Powiem: Oddaj mi swój umysł.". Jak tylko wypowiedział te słowa, lodowato zimny podmuch wszedł we mnie od tyłu szyi i, z zaskoczenia, sięgnąłem tam ręką. U Ba Khin powiedział: "Nie. Nie rób tego więcej. Spróbujemy jeszcze raz.". Tym razem chłodny powiew wszedł we mnie ze wszystkich stron szyi (przynajmniej tak mi się wydawało). Poczułem się wspaniale i wydawało mi się, że jestem lekki jak piórko, a to niesamowite, chłodne odczucie rozprzestrzeniało się po moim ciele. Mistrz polecił mi wrócić do jaskini i ćwiczyć to odczucie do czasu, kiedy będę mógł swobodnie nim kierować.
Niestety, poza jaskinią nigdy nie udało mi się tego przywołać, z jednym wyjątkiem - kiedy zatrzymaliśmy się z żoną w Rzymie. Poszedłem wtedy do bardzo starego kościoła katolickiego, skoncentrowałem umysł i nagle napełniła mnie ta chłodna, cudowna lekkość. Moja żona jest jednak w tym znacznie lepsza i potrafi swobodnie przywoływać to "wejście w stan transcendentalny" - bowiem tak się to nazywa. Zarówno moja żona, jak i ja, czuliśmy wtedy, że ścieżka buddyjska jest pewną drogą do samorealizacji, poznania prawdy i zrealizowania celu życia.
Po sześciu latach praktykowania w pagodzie przez dwa, czasami trzy miesiące w roku, usłyszeliśmy o Śri Sathya Sai Babie. Byłem Nim zafascynowany i postanowiłem zobaczyć Go na własne oczy, a moja żona, która źle znosiła klimat Indii, zgodziła się pojechać z powodu swojej stopy. Rok wcześniej bowiem, podczas obozu Dżiddu Krisznamurtiego w Szwajcarii, upadła i złamała sobie nogę. Kiedy powróciliśmy do Kalifornii i usunięto gips, okazało się, że stopa zrosła się niewłaściwie i jest skrzywiona. Lekarz powiedział Wiktorii, że stopa pozostanie już taka do końca życia i że zawsze będzie musiała używać laski. Kiedy dowiedzieliśmy się, że Śri Sathya Sai Baba może zmienić życie człowieka w ten sposób, że już nigdy nie będzie takie samo, Wiktoria pomyślała: "Może więc i moja noga zostanie zmieniona?". Baba oczywiście tylko popatrzył na nią i, nawet nie dotykając stopy, powiedział, że wszystko będzie dobrze. I było. Z czasem stopa wyprostowała się sama i kilka miesięcy później wyglądała tak jakby nigdy nie była złamana. Od tamtej pory stopa mojej żony jest w pełni sprawna.
Ścieżka buddyjska była ścieżką intelektu i umysłu. Tak więc pomimo mojej wdzięczności za jej odnalezienie i pomimo faktu, że bardzo ją ceniłem, czułem, że moje serce wciąż jest jałowe i suche, że mam oschłe serce człowieka zachodniej cywilizacji, prawie zupełnie pozbawione miłości. Zaczęliśmy także zdawać sobie sprawę z tego, że wipassana była dyscypliną niebezpieczną dla ludzi pozostających w świecie zewnętrznym i aby praktykować ją właściwie, należało zostać mnichem, tak jak za czasów Buddy. Nie było to jednak możliwe, ponieważ Birma zamknęła granice, nie pozwalając cudzoziemcom na długi pobyt. Wszystkie te rozważania były dość mgliste i niewyraźnie sformułowane w naszych myślach, jednak istniały - może po to, aby nasze umysły pozostały otwarte.
Kiedy spotkałem Babę, wiedziałem bez cienia wątpliwości, że oto natrafiłem na prawdziwe źródło mądrości. Okoliczności naszego pierwszego spotkania z Babą były wyjątkowo pomyślne. Obecnie stale przebywają wokół Niego dziesiątki tysięcy ludzi. Jednak w styczniu 1968 roku w aszramie Prashanti Nilayam, położonym obok wioski Puttaparthi, miejsca urodzin Baby, było tylko około dziesięciu cudzoziemców. W tym czasie aszram miał tylko kilka pokoi dla gości - pięć albo sześć. Dostaliśmy dwa z nich, jeden dla kobiet i jeden dla mężczyzn. Jak tylko się rozgościliśmy, Baba przyszedł nas odwiedzić i powracał codziennie, czasami nawet dwa razy, zostając z nami godzinę lub więcej. Moja żona i ja planowaliśmy zostać w aszramie dziesięć dni, a następnie jechać do Birmy. Bardzo trudne, a właściwie chyba niemożliwe, jest wyrażenie w słowach wpływu tego pierwszego spotkania z Babą na całą moją istotę. Została ona całkowicie i głęboko poruszona i zmieniona. Baba od razu stał się centrum mojego życia i tak pozostało do dziś. W czasie tego pierwszego spotkania w Jego obecności cała moja świadomość została skierowana do wewnątrz, świat zewnętrzny przestał istnieć, a na najsubtelniejszych poziomach odczuwania Baba przejawił się w moim sercu jako miłość. Wiem, że była to miłość i że tą miłością był Baba. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Byłem pewien, że tylko sam Bóg może wejść do mego serca jako miłość i od tamtego czasu poczucie boskiej w nim obecności nigdy nie osłabło. Co do tego, jak inni widzą Babę, jestem, niestety, całkiem obojętny, bowiem żadnym sposobem nie mogę zaprzeczyć swojemu bezpośredniemu doświadczeniu. Od razu stałem się oddanym wielbicielem boskiego Baby i szczęśliwie wciąż nim jestem. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu odkryłem, że chociaż zawsze praktykowałem intelektualne podejście do życia duchowego, ścieżka oddania i wiary stała się dla mnie oczywista i naturalna od momentu, kiedy poznałem Babę. Nie wiem, jakie niespodzianki szykuje dla mnie przyszłość, ani też o tym nie myślę. O ile tylko moja uwaga potrafi wytrwać w teraźniejszości, świadoma bliskiej obecności zawsze kochającego i troszczącego się o mnie Pana, o tyle myśli o przyszłości nie niepokoją mnie i nie smucą.
John S. Hislop
[tłum. z ang. Marek Oziewicz]
|